Pamiętam swój paruletni okres jarania syntetycznych kannabinoidów w postaci kadzidełek czy tam mieszanek ziołowych. Najpierw było "wow" i na takiej fazie słuchałem muzyczki albo w coś grałem.
Pod koniec tego okresu miałem bezpodstawne ataki... chuj wie czego. Nagle wchodziłem na poddasze i krzyczałem z całych sił aż w końcu padałem na kolana. W tym okresie kręciły mnie mocno melancholijne, depresyjne ale z powerem klimaty muzyczne.
Raz rozjebałem pięścią drzwi. Innym razem uderzyłem z całych sił w drzwiczki od szafki, które okazały się silniejsze i do dzisiaj strzelam palcem u prawej dłoni. Innym razem miałem ochotę wyskoczyć przez okno z rozbiegu

3 piętro.
Potem zaczęły wchodzić delegalizacje i w końcu trafiałem na takie trutki, które odcinały świadomość i albo po kilkunastu minutach budziłem się na fotelu czy podłodze trzymając lufę w ręku albo w międzyczasie rzygałem krwią, wzywałem diabła i waliłem głową w ścianę czy okna. Wtedy powiedziałem sobie, że to koniec. Tamte czasy nie wrócą. Zacząłem też chodzić do psychiatry.